czwartek, 5 lutego 2015

Rozdział jedenasty

Punkt widzenia Harry'ego
Stałem w kącie, rozmyślając nad tym, co właśnie się wydarzyło. Byłem zniesmaczony do tego stopnia, że byłem gotowy przykucnąć nad toaletą i zwrócić zawartość swojego żołądka. Byłem w stanie zrobić to nawet bez żadnego zbędnego wsadzania palców do ust, tak jak to robiły bulimiczki. Poza tym moje wkurwienie sięgało najwyższego stopnia, bo wyszedłem na kompletnego idiotę. Chciałem zbliżyć się do Liz, a ona pokazała, że jej całkowicie na mnie nie zależy.
Spojrzałem w bok, gdzie na stoliku obok mnie ujrzałem zieloną zapalniczkę. Sięgnąłem po nią. To był idealny moment na to, aby zapalić. Wyciągnąłem z tylnej kieszeni jeansów paczkę z papierosami. Otworzyłem ją, wysunąłem jednego i wsadziłem sobie go do ust, po czym odpaliłem. Od razu zaciągnąłem się nim, ciesząc się smakiem dymu nikotynowego w swoich ustach, który udał się prosto do moich płuc. Pozwoliło mi się to na naprawdę niedługą chwilę odprężyć, ponieważ po chwili, zupełnie niespodziewanie, wpadła na mnie jakaś rozchichotana dziewczyna, wytrącając mój umysł z nicości. Była kompletnie pijana, mógłbym nawet stwierdzić, że coś brała. Tutaj praktycznie co druga osoba miała przy sobie towar. Bo grzecznym jest się w domu, przy rodzicach - prawdziwym sobą, jest się jedynie przy znajomych. Brunetka nawet mnie nie przeprosiła i uciekła w tłum ludzi. Zauważyłem, że złamała papierosa, którego trzymałem w dłoni. Zirytowany przewróciłem oczami. W normalnych warunkach mógłbym się kłócić, w sumie mógłbym ją nawet zabić.. Ale nie miałem ochoty, bo tak, na takie rzeczy trzeba było mieć ochotę i czas. A ja nie miałem ani jednego, ani drugiego.
- Pierdolona ćpunka - wymamrotałem jedynie pod nosem.
Wyrzuciłem trzymaną w dłoni resztkę papierosa, a tą odłamaną, która wciąż żarzyła się na podłodze, przygasiłem butem. Miałem gdzieś, czy zniszczę komuś panele. Mógł nie organizować imprezy, bo nigdy nie wiadomo, co się na takich dzieje. Jego problem, nie mój.
Wsadziłem ręce w kieszenie i miałem już wychodzić, kiedy nagle zauważyłem drobną blondynkę pod ścianą. Nawet nie musiałem zgadywać kim mogła być, ponieważ jej postać tej nocy zapadła mi już zbyt dobrze w pamięci. Wyglądała na smutną, miała zagubiony wzrok, a usta mocno zaciśnięte, tworząc tym wąska linię. Nagle po jej policzku popłynęła jedna pojedyncza łza, którą dojrzałem nawet mimo odległości, jaka nas dzieliła. Za nią popłynęły inne, praktycznie przeradzając się w wodospad. Przełknąłem ciężko ślinę, nie chciałem na to patrzeć. Zawsze, gdy widziałem Liz w tym stanie, czułem się równie smutny jak ona i jedyne na co miałem ochotę, to mocne objęcie ją moimi ramionami. Teraz było identycznie, dlatego też miałem ochotę stąd uciec. Ona tego, a nawet i mnie nie potrzebowała, byłem jej zbędny. Nic do mnie nie czuła. Na dodatek mnie raniła, żeby to okazać. Swoją obecnością z pewnością pogorszyłbym jej nastrój. 
Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach, a jej ciało zaczęło zjeżdżać po ścianie ku podłodze. Nawet mimo głośnej muzyki, mogłem słyszeć jej szloch. Nie wiedziałem co zrobić. Serce mówiło mi, abym poszedł i ją przytulił, jednak rozum, definitywnie kazał wyjść i zapomnieć o całej sytuacji. Pokręciłem głową, zdawało się, że nie jestem w stanie zrobić nic oprócz stania tutaj i patrzenia. Przetarłem oczy palcami, postanowiłem. Idę.
Gdy podniosłem wzrok, ujrzałem, że dziewczyna już nie jest sama. Przytulał ją ten popapraniec, Ashton. Trzymał mój świat w swoich ramionach. A ona wyglądała w nich tak bezpiecznie. Zacisnąłem zęby, czując oszołomienie, smutek i złość, napływające z każdej strony. Znów mi się nie udało, znów zbyt wolno podjąłem decyzję. Pokręciłem głową i wziąłem drinka, który nawet nie wiedziałem kiedy, pojawił się na szafce obok mnie. Od razu wypiłem go aż do ostatniej kropli, po czym bezładnie odstawiłem szklankę, wprawiając ją przy tym w poślizg, całkiem niechcący, czego wynikiem był wazon, który upadł na panele z głośnym trzaskiem, pewnie je przy tym znów uszkadzając. No nic, to już czas na pana demolkę. Ta gra już się skończyła, a ja przegrałem. Pozostało mi odejść.
Szarpnąłem za drzwi, po czym trzasnąłem nimi z głośnymi hukiem na do widzenia. Z przyśpieszonym oddechem, udałem się do samochodu. Nie chciałem nawet myśleć, wsiadłem do pojazdu i odjechałem. Postanowiłem jechać do swojego mieszkania w Bostonie, na 23 Cortes Street. W Quincy nie miałem już nic, dlatego nie było sensu, abym tam jechał. Wszyscy nienawidzili mnie i tak tam już dostatecznie. Zresztą nie miałem już gangu, większość była wybita podczas ostatniej akcji, a ci, którzy żyli, przeszli na stronę Horana. Moja działalność w tym mieście nie miała już sensu. Na dodatek miałem więcej do roboty w Bostonie, gdzie cały czas czuwałem nad Liz. To wszystko sprawiło, że musiałem wyjechać. Co prawda teraz Liz była w Cambridge, a ja teoretycznie nie miałem już tu nic do roboty, ale postanowiłem raczej tu zostać. Polubiłem to miasto, nawet bez strzelanin, nielegalnego handlu i igrania z prawem było tu zawsze co robić. 
Gdy podjechałem wreszcie pod brązowy budynek z cegły, zatrzymałem swój samochód przy drodze, wśród innych. Jedyną wadą miejsca, w którym mieszkałem, był brak jakiegokolwiek parkingu, dlatego wszelkie pojazdy musiały stać na chodniku. A że nie była to biznesowa okolica, nieco bałem się zostawiać swoje cacko za prawie milion na łaskę swoich sąsiadów. Odkąd nie miałem żadnej pracy, starałem się oszczędzać pieniądze, ponieważ mój kapitał zaczynał się powoli kończyć, dlatego codziennie "modliłem" się o to, żeby nikt nie podpieprzył mojego auta, pilnie strzegąc je przez okno, co doprowadzało mnie do chronicznej bezsenności. Niestety, ale nie widziałem dla siebie czegoś innego do roboty niż bycie gangsterem, ponieważ nie miałem zbyt fantazyjnego wykształcenie, a praca w McDonaldzie wydawała mi się być podląca, jak dla kogoś takiego jak ja, a więc pozostałem oszczędzającym bezrobotnym i nie sądzę, że mogłoby to się zmienić w najbliższej przyszłości.
Wysiadłem z auta i zamknąłem je. Było ciemno, a drogę oświetlały jedynie latarnie. W oddali widziałem grupkę nastolatków, która krzywo szła chodnikiem - pewnie wracali z jakiejś imprezy, która widocznie była bardziej udana od tej, na której byłem ja. Wszedłem do klatki, której czerwone drzwi wejściowe były jak zawsze otwarte. Energicznie wbiegłem na drugie piętro, mając nadzieję, że wysiłek fizyczny spowoduje, że nie będę mógł myśleć. Gdy zauważyłem, że drzwi do mojego mieszkania są lekko uchylone, poczułem się nieswojo, złapałem za miejsce, w którym trzymałem pistolet, aby upewnić się, że na pewno tam wciąż jest i w razie czego mogę go użyć. Gdy poczułem jego kształt, przeszedł mnie dreszcz pewności i bezpieczeństwa. Nie miałem pojęcia kto i dlaczego mógł czaić się w środku, nie wiedziałem nawet jak się dostał do środka - nikt nie miał przecież kluczy, a drzwi nie wyglądały nawet na uszkodzone. Byłem nieco zaniepokojony, jednak kręcił mnie fakt, że mogę się w jakiś wyjątkowo ciekawy sposób rozerwać po tak długim czasie, jak i przy tym jeszcze wyrzucić na kogoś swoje emocje wraz z kulką w serce. 
Popchnąłem pewnie, lecz ostrożnie drzwi, jednak tak, aby nie uderzyły o ścianę. Nie zamierzałem być zauważony, chciałem jego niewiedzą o mojej obecności przejąć przewagę nad wrogiem. Stawiałem powolne i ciche kroki, po kolei sprawdzając pomieszczenia. Łazienka była czysta, sypialnia również.. Nagle usłyszałem dźwięk, pochodzący z jednej z gier na mojej konsoli. Wszedłem do salonu, który był połączony z kuchnią, gdzie na kanapie, z miską popcornu w jednej ręce, a w drugiej z padem do gry, siedział nie kto inny jak.. Louis Tomlinson. Zajebiście.
- Co-ty-tu-kurwa-robisz?! - wykrzyczałem, robiąc wyraźną przerwę po każdym osobnym słowie, aby podkreślić swoją złość. Nie wierzyłem, że ten człowiek może się tu znaleźć. Po prostu nie wierzyłem.
- Ja? To co widzisz - wymamrotał niewyraźnie, bez żadnego przejęcia, mlaskając przy tym popcornem, który właśnie przeżuwał. 
- Popierdoliło cię, czy popierdoliło? To jest moje mieszkanie! Nie masz prawa tu przebywać! Jak ty się tu w ogóle dostałeś?! 
- Jakby to powiedzieć.. - powiedział, wreszcie normalnie, Tomlinson, który zdążył już przełknąć swoją przekąskę. Podrapał się po nosie i odłożył miskę z popcornem na bok, jednak cały czas jego wzrok był skupiony na ekranie telewizora.
- No słucham. - Zirytowany założyłem rękę na rękę. - Fajnie by było też jakbyś na mnie spojrzał, bo to, że jesteś kompletnym chujem, nie znaczy, że nie powinieneś przestrzegać zasad kultury.
Rozległ się głośny śmiech, a chłopak zaczął kręcić głową. Wyłączył grę i spojrzał na mnie.
- Od kiedy ty taki kulturalny jesteś, Styles? Ta laska ci kompletnie zamieszała w głowie. Po cholerę ty się dla niej zmieniasz? To zwykła dziwka, którą każdy mógłby przelecieć, a ty i tak się dla niej starasz. Co ze mną? Jestem twoim przyjacielem i to na mnie drzesz mordę. 
- Zamknij się - wysyczałem, nawet nie będąc świadomym tego, że moja ręka podąża ku paskowi, za którym był wetknięty mój pistolet. Miałem ochotę zabić tego sukinsyna już dawno. Przeleciał dziewczynę, którą kocham, jednak to mu wybaczyłem. Jednak teraz, gdy ją straciłem, a on znów mi przypominał dlaczego to się stało, nie stało mi już nic na drodze, aby go zapierdolić. 
Podszedłem do niego o kilka kroków, a mój wyraz twarzy musiał się gwałtownie zmienić, ponieważ głupi uśmieszek Tomlinsona zszedł z jego obrzydliwej mordy. Wcześniej byłem w miarę wyluzowany, lecz teraz, byłem cholernie wkurwiony. Wkurwiony i pewny swoich zamiarów. Chociaż jedno musiało mi się udać tego wieczoru. Powoli wysunąłem pistolet, po czym ścisnąłem go w swojej dłoni i wycelowałem prosto w środek czoła Louisa.
- Harry, uhm.. To ma być żart, tak? Ty sobie żartujesz, tak? - chłopak gubił się we własnych słowach. Zawsze był z niego najodważniejszy, a teraz okazało się, jakim tchórzem jest. Kpił sobie przez ten czas i naśmiewał, a teraz bał się mojego pistoletu, bał się mnie. Próbował sprawić, żeby jego ton głosu był zabawny, jednak to było zupełnie żenujące. - Bo wiesz, Harry, bo to jest nieśmieszne.
- Ale ja wiem, że nie jest. To jest ekscytujące - wypowiedziałem powoli z szerokim uśmiechem na ustach. Czułem ekstazę, że już za chwilę ten śmieć będzie leżał martwy na mojej kanapie i zamilknie raz na zawsze.
W chwili, gdy miałem już nacisnąć spust, do pokoju wpadła jakaś kobieta - wyraźnie słyszałem stukanie szpilek o podłogę. Znudzony przekręciłem głową, znowu się nie udało. Miałem dziś jakiegoś cholernego pecha, ciągle ktoś mi przeszkadzał w wypełnieniu moich zamierzeń.
- Kto znowu? - westchnąłem i podniosłem wzrok. Zauważyłem wysoką brunetkę, ubraną w fantazyjną sukienkę z koronką i wysokie, czarne Louboutiny. Byłem w szoku, jednak zdecydowanie pozytywnym. - Alison? Co ty tu robisz? Nie widzieliśmy się już tyle czasu!
- Przechodziłam przypadkiem i postanowiłam wejść. A potem zobaczyłam otwarte drzwi i trochę się przeraziłam, że coś mogło ci się stać, dlatego weszłam bez pukania. A teraz widzę cię, gdy zamierzam zabić swojego kumpla - powiedziała z widocznym żartem w głosie, była równie zaskoczona, jak i ja. W końcu kiedyś znała mnie i Tomlinsona jako najlepszych kumpli. Znaczy, tak się wydawało każdemu, ja tylko udawałem, że go nienawidzę, bo od zawsze był irytującą łajzą.
- Nieważne - pokręciłem głową i znów schowałem pistolet. - Wypierdalaj Tomlinson, zanim znów nie będę chciał cię zabić, a ty może usiądź Alison. Chcesz się czegoś napić?

Od autorki: Przepraszam, że tak długo nic nie dodawałam, ale musicie zrozumieć, że byłam zbyt zajęta szkołą i nauką, żeby przysiąść do pisania. Początek i koniec semestru to najgorsze co może być, dosłownie. Teraz mam ferie, dlatego myślę, że postaram się dodawać częściej. :) x